Michał Mieszczanin: jak wielka fascynacja stała się tajemnicą sukcesu w branży IT i nieruchomości
Zaczynał w czasach, gdy komputer był rzadkością, a pierwszy urzędnik… odmówił mu rejestracji firmy. Dziś jego nazwisko jest marką rozpoznawalną w całej Polsce. Michał Mieszczanin – założyciel i prezes firmy, pasjonat z pokolenia pionierów informatyki w naszym kraju – w inspirujący sposób opowiada o sile determinacji i rodzinnych wartościach. Mówi także o tym, jak z fascynacji maszyną, która „potrafi reagować na polecenia człowieka”, zrodził się biznes, który ma blisko cztery dekady i nadal się rozwija.
Oto tematy, które poruszamy w rozmowie:
- Jak zaczynał w czasach, gdy komputery były rzadkością?
- Jak się zakładało i prowadziło firmę w latach 80.?
- Od fascynacji informatyką do branży nieruchomości – przypadek czy przeznaczenie?
- Technologia, automatyzacja i przyszłość zarządzania nieruchomościami
- Jak jednoosobowa firma stała się biznesem rodzinnym z tradycją?
- Czego Michał Mieszczanin nauczył się współpracując z dziećmi w firmie?
Chcesz być na bieżąco z branżowymi ciekawostkami oraz zmianami w prawie?
Zostań subskrybentem naszego newslettera i raz w miesiącu otrzymuj ważne informacje!
Jak zaczynał w czasach, gdy komputery były rzadkością?
– Zacznijmy od początku Pana drogi zawodowej. Jaki kierunek Pan studiował i skąd decyzja o wyborze właśnie tej ścieżki?
Studiowałem matematykę stosowaną na Uniwersytecie Śląskim. Moja decyzja wynikała z fascynacji tą dziedziną jeszcze ze szkoły średniej. Wiedziałem, że to właśnie tym chcę się zajmować. W trakcie studiów okazało się, że istnieje specjalizacja w ówczesnej formie informatyki. To był koniec lat 70. – brzmiało to wtedy jak zapowiedź przyszłości.
– Czy od razu po studiach postanowił Pan założyć swoją firmę?
Najpierw zacząłem pracować w ZETO (przyp. red. Zakład Elektronicznej Techniki Obliczeniowej) – to był ówczesny monopolista w skali kraju. ZETO dostarczało rozwiązania IT dla sektora publicznego.
– Kiedy więc Michał Mieszczanin wpada na pomysł, żeby założyć firmę?
Mogę powiedzieć, że to był przypadek. Po stanie wojennym moi koledzy z pracy postanowili założyć prywatną spółkę informatyczną; to były czasy pierwszych komputerów. Namawiali mnie, żebym do nich dołączył.
Postanowiłem poradzić się kolegi, a jednocześnie sąsiada, który prowadził wtedy działalność gospodarczą – ogrodnictwo. Zapytałem go, jak wygląda praca w sektorze prywatnym, a on odpowiedział: „Żadnych spółek. Nigdy!”. To jedno zdanie przesądziło o mojej decyzji – postanowiłem pójść własną drogą. W 1987 roku otworzyłem samodzielną, jednoosobową działalność gospodarczą.
Jak się zakładało i prowadziło firmę w latach 80.?
– Jakie były te początki? Czy to prawda, że… na początku odmówiono Panu rejestracji firmy?!
Tak, to prawda! Jestem rodowitym mieszkańcem Będzina, dlatego udałem się do Wydziału Handlu Urzędu Miejskiego właśnie w tym mieście. Chciałem zarejestrować działalność, ale urzędnik odmówił.
– Jak to? Dlaczego?
Uzyskałem odpowiedź, że w Będzinie działa już oddział ZETO, który zaspokaja potrzeby regionu, więc „nie ma sensu tworzyć kolejnej firmy informatycznej”.
– Dziś to historia nie do pomyślenia…
Dokonaliśmy więc pewnej zmiany planów i żona zarejestrowała działalność w rodzinnej miejscowości, z dala od Będzina. Tam, już po pół godziny, udało się uzyskać wpis. Po dwóch latach od otwarcia firmy zrozumiałem, że nie wystarcza mi już czasu na zlecenia dla moich klientów i na etat w ZETO. Odszedłem więc z bezpiecznego miejsca pracy w państwowej firmie i wziąłem odpowiedzialność za wszystko na własne barki.
Od fascynacji informatyką do branży nieruchomości – przypadek czy przeznaczenie?
– Dlaczego wybrał Pan akurat branżę zarządzania nieruchomościami, skąd ten pomysł?
To dzieło… kolejnego przypadku. Moja teściowa była księgową w Miejskim Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej. Wspomniała głównemu księgowemu w pobliskiej spółdzielni mieszkaniowej, że jej zięć jest informatykiem. Pierwszy raz spotkałem się z nim w mieszkaniu moich teściów, w Knurowie. Ustaliliśmy, że udam się na spotkanie z prezesem.
Sprawy potoczyły się bardzo szybko: firma została założona 1 sierpnia, a już 2 sierpnia miałem umówioną rozmowę z prezesem. Spotkanie przebiegło w bardzo przyjaznej atmosferze – opowiedział o historii spółdzielni oraz o jej sporych zasobach mieszkaniowych. Zapytał mnie: „A co u Pana?”. Odpowiedziałem: „A ja wczoraj założyłem firmę. Czy możemy być partnerami?”. Stwierdził, że możemy! Tak zaczęła się nasza współpraca – splot przypadków zaprowadził mnie na niszowy rynek.
– Jak wyglądało zarządzanie nieruchomościami w tamtych czasach?
Wszystko było prowadzone ręcznie, ale powoli wchodziła już informatyka – branża dostała więc „wiatru w żagle”. Zaczynała wtedy także galopować inflacja, więc ręcznie wypisywane zawiadomienia o nowej wysokości czynszu szybko się dezaktualizowały. Trzeba było więc szukać skutecznej alternatywy dla ręcznej pracy. Takie zrządzenia losu sprawiały, że krok po kroku rozwijałem swoją działalność.
– Czy kiedykolwiek żałował Pan wejścia w branżę nieruchomości?
Nie. Zarządzanie nieruchomościami jest ciekawe – wymaga ciągłego poszerzania wiedzy. Poza tym, tak jak wspominałem, to była niszowa branża. Na samym początku świetne było to, że przedsiębiorstwa IT świadczące usługi dla tego sektora praktycznie nie konkurowały ze sobą. Rynek był tak chłonny, że niezależnie od tego, czy działało się lokalnie, czy w skali kraju – dla każdego było miejsce.
Dziś powiedzielibyśmy, że wspaniale działał marketing szeptany – ludzie polecali sobie nawzajem solidnych wykonawców, co tworzyło efekt domina i bardzo ułatwiało start. Pytałem też głównych księgowych czy prezesów, do jakich jeszcze drzwi mogę zapukać. A że nazwisko zobowiązuje… zostaliśmy w tej branży na długo! (śmiech)
– A czy prowadzenie firmy dziś jest łatwiejsze niż w końcówce lat 80.?
W żadnym wypadku!
– Dlaczego?
Wskazałbym na trzy powody: po pierwsze, zwiększona i ostra konkurencja. Po drugie, wyobrażenie klientów, że wszystkie rozwiązania IT są takie same – podczas gdy w rzeczywistości znacząco potrafią różnić się sposobem realizacji tych samych zadań. Po trzecie, konieczność znalezienia sposobu na skuteczne dotarcie do klienta.
Rynek jest dziś dużo bardziej nasycony, szczególnie w skali ogólnopolskiej. Kiedyś było łatwiej, bo każdy mógł szybko dotrzeć do swoich odbiorców. Dziś prowadzenie biznesu wymaga szerszej wiedzy – zwłaszcza w marketingu i zarządzaniu.
– Co było dla Pana największym lub najlepszym źródłem nauki?
Trzeba wrócić do lat 80. Uczyłem się bezpośrednio od specjalistów z branży – nie było Internetu ani wielu łatwo dostępnych książek.
Zawsze pytałem i byłem ciekawy: „Dlaczego tak to robimy?”, żeby dociekać przyczyn realizowania zadań w konkretny sposób.
Pierwszym modułem programu, jeszcze w czasach DOSa, były „Czynsze”, służące do wyliczania opłat mieszkańców. Inflacja wciąż rosła, więc tamten program rozwiązywał problem stale zmieniającej się treści zawiadomień o nowych opłatach.
Budowałem bazę lokali i mieszkańców oraz uczyłem się, jak tworzyć wydruki zawiadomień. Drugim elementem była rejestracja zapłat. Pamiętam, jak przywiozłem kolejny efekt swojej pracy na dyskietce do kierowniczki działu czynszów. „Panie Mieszczanin, ale mamy też coś takiego jak storno” – poinstruowała mnie o kolejnej rzeczy, której musiałem się nauczyć. Gdy pojawiła się Ustawa o własności lokali w 1994 roku i rozwijał się nowy segment rynku, musieliśmy nieustannie zdobywać wiedzę.
– Słyszałam, że Pana konikiem są windykacje. Dlaczego?
Moja fascynacja tym zakresem pracy zarządcy pojawiła się w latach 90. Dowiedziałem się wtedy w jednej ze spółdzielni mieszkaniowych regularnie na spotkania Rady Nadzorczej przychodzą dłużnicy i rozmawiają m. in. o rozłożeniu długów na raty. W czasie poprzedzającym takie spotkania pani Kasia z sekretariatu musiała mozolnie przeszukiwać szafy w poszukiwaniu dokumentów z historią powstawania długu danej osoby. Często sam dłużnik był lepiej poinformowany o szczegółach sprawy niż pracownicy spółdzielni.
Wtedy narodził się pomysł stworzenia narzędzia, które pomaga nie tylko zapobiegać powstawaniu długów, ale też skutecznie je egzekwować. W sektorze mieszkaniowym ewidencja płatności jest dużo trudniejsza niż w rozliczeniach pomiędzy firmami. Chciałem więc, żeby nasz program ułatwiał gromadzenie całej historii rozliczeń w jednym miejscu – żeby teczki, które wcześniej były w szafach pani Kasi, teraz były łatwo dostępne na jej ekranie. Dodatkowo pracownicy księgowości mogliby łatwo przeciwdziałać przedawnieniom. W windykacji jest miejsce na wiele miękkich działań, które system może wspierać.
Ściąganie należności to nie tylko liczby, to także szeroki wachlarz możliwych do przeprowadzenia czynności. A nasz program efektywnie wspiera ich przygotowanie oraz ewidencję.
Technologia, automatyzacja i przyszłość zarządzania nieruchomościami
– Na jakie trendy wskazałby Pan dziś w zarządzaniu nieruchomościami?
Nie jest łatwo prognozować, bo dziś już wiem, że scenariusze mogą się nie sprawdzić. Możemy zastanawiać się, czy sztuczna inteligencja – choć nie lubię tego słowa, bo to wciąż tylko oprogramowanie – zastąpi kiedyś księgowych. Uważam, że bieżąca analiza otoczenia i wnioskowanie w czasie rzeczywistym są kluczowe.
Jednym z istotnych trendów jest automatyzacja. Niektóre firmy mają trudności z pozyskaniem wysoko wykwalifikowanej kadry, dlatego potrzebne są rozwiązania informatyczne, które są proste w obsłudze i unifikują procesy. Branża obecnie rozwija się w tym kierunku.
– Dlaczego Pana zdaniem, z całego wachlarza systemów dostępnych obecnie na rynku, warto postawić właśnie na program Mieszczanin?
Nie uczestniczę w prezentacjach handlowych systemu już od kilkunastu lat. Gdybym jednak miał znów do tego wrócić i kogoś przekonać, to nie powiedziałbym o samym programie, ale przede wszystkim o tym, dlaczego (!) to robimy.
Naszym celem od zawsze było odciążenie zarządców oraz ich pracowników w tym, co powtarzalne i czasochłonne. W efekcie mogą skupić się na tym, co faktycznie wymaga ich uwagi i wiedzy. System ma stanowić wsparcie dla biznesu: wskazywać kluczowe sprawy i odpowiednio wcześnie włączać „żółte, ostrzegawcze światło” – tak, by firmy mogły działać stabilnie oraz bezpiecznie.
Jak jednoosobowa firma stała się biznesem rodzinnym z tradycją?
– Na początku firma działała jako jednoosobowa działalność gospodarcza?
Tak, trwało to kilkanaście lat. Założyłem ją w 1987 roku, a pierwszych pracowników zacząłem przyjmować na początku lat 90. Tak było aż do przełomu lat 2012/2013, kiedy do firmy dołączyli moi synowie. Wspólnie uznaliśmy, że czas zbudować spółkę – tę samą formę, którą wiele lat wcześniej odradzał mi kolega! Tym razem jednak miała ona charakter rodzinny.
– To zmieniło Pana podejście do tej formy prawnej.
Tak, bo tym razem spółka była zakładana z osobami w pełni godnymi zaufania. Powstała wtedy spółka, która funkcjonuje do dziś. Powołaliśmy ją również dlatego, że w XXI wieku taka forma prowadzenia biznesu lepiej odpowiada potrzebom rynku i umożliwia kontynuację działalności przez dzieci w przypadku śmierci założyciela. Zdarzali się też klienci, którzy pytali nas o taką formę – może dlatego, że byli świadomi ryzyka związanego z kontynuacją działalności prowadzonej tylko przez jedną osobę.
– Jak więc wyglądał proces przekształcenia firmy?
Chcieliśmy się najpierw dobrze przygotować i zdobyć wiedzę na ten temat. Pięcioro z nas – ja i czworo z naszych pracowników – studiowało wtedy podyplomowo zarządzanie nieruchomościami na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach. Jednym z wykładowców był prawnik, który wyjątkowo nas zainspirował. Tłumaczył zasady działania różnych form biznesu. Spotkaliśmy się z nim, porozmawialiśmy o najlepszym dla naszej firmy scenariuszu i zadecydowaliśmy: zawiązujemy spółkę!
Od decyzji do realizacji trochę to trwało. Pamiętam, że w 2013 roku wprowadziliśmy się do obecnej siedziby firmy. Zebraliśmy wszystkich pracowników w sali konferencyjnej. Wtedy jeszcze się tam mieściliśmy – dziś już jest to niemożliwe przy obecnej, zwiększonej liczbie pracowników! Opowiedziałem, jakie będą zasady, jak będziemy funkcjonować w nowej formie prawnej. Zmiana nie była prosta, ale obecnie jesteśmy w dobrym miejscu, co potwierdza, że podjęliśmy wtedy słuszną decyzję.
Czego Michał Mieszczanin nauczył się współpracując z dziećmi w firmie?
– Czy od samego początku miał Pan marzenie, żeby kiedyś prowadzić firmę rodzinną? Niektórzy rodzice bardzo chcą, by ich dzieci przejęły kiedyś biznes.
Ten pomysł dojrzewał z czasem. Mój spontaniczny zapał do samodzielności z końca lat 80. długo się utrzymywał… Dopiero gdy synowie kończyli studia i szukali swojej ścieżki zawodowej, pojawiło się naturalne pytanie: „Może dołączą do mnie?”. Obaj najpierw zdobyli doświadczenie w innych miejscach, a następnie przyszli na próbę do firmy ojca. I już tutaj zostali.
Zanim w ogóle zdecydowałem się na firmę rodzinną, odwiedziłem dwóch klientów, o których wiedziałem, że też pracują ze swoimi dziećmi. Pytałem o ich doświadczenia w organizacji pracy rodzinnej. W jednym przypadku usłyszałem, że zanim dzieci przyszły pracować do firmy rodzica, najpierw zdobywały doświadczenie gdzie indziej. Ucieszyłem się – tak samo było u nas.
– Czego nauczyła Pana praca z dziećmi?
Nauczyła mnie, że trzeba spojrzeć szerzej. Wcześniej przez 25 lat podejmowałem decyzje sam, a oni wnieśli świeżą perspektywę. Jesteśmy z różnych pokoleń – trzech facetów, którzy muszą dojść do porozumienia w kluczowych sprawach. Nauczyło mnie to tego, czego przez lata nie umiałem – że trzeba dzielić się decyzjami i odpowiedzialnością.
Współpraca z synami, a teraz także z córką, uświadomiła mi wartość współdecydowania i dochodzenia do porozumienia w kwestiach poglądów.
Dzieci, tak jak ja, są zafascynowane pracą. Gdy zaczynali w firmie, mieli po 20-25 lat – byli młodzi i entuzjastyczni. Ja dawałem im bardziej realistyczną perspektywę – gdy ich scenariusz był pozytywny, ja pokazywałem, że warto mieć na uwadze również to, co może pójść nie po ich myśli. Kluczowe było też podzielenie się obszarami odpowiedzialności.
– Simon Sinek, amerykański autor i mówca inspirujący przywództwo w biznesie, powiedział kiedyś: „Ludzie nie kupują tego, co robisz, kupują powody, dla których to robisz.” – czy te powody zmieniły się u Pana z czasem?
Oczywiście, że się zmieniły! Na początku polska gospodarka powoli się rozkręcała. Pojawiły się pierwsze komputery, a ja wiedziałem, że istnieje coś takiego jak oprogramowanie i stwierdziłem: „To jest coś dla mnie”. Byłem zafascynowany tym, że można maszynę nauczyć reagowania na polecenia człowieka, a dodatkowo dawało to realne korzyści użytkownikom.
Wtedy nie było planów ekonomicznych czy biznesowych – wszystko odbywało się, jakbyśmy to powiedzieli dzisiaj „na pełnym spontanie”.
– A jakie jest to dzisiejsze Pana spojrzenie na firmę Mieszczanin?
Takie, jak moich synów – bo to oni, młodsi ode mnie o generację, obserwują rynek i naszą firmę, która z jednoosobowej działalności zatrudniającej kilka osób przekształciła się w organizację wymagającą zorganizowanych struktur.
Nie spoczywam na laurach, ale mam komfort, że ten wielki „kombajn” – złożony z całego zespołu pracowników – działa sprawnie, a moje dzieci nad tym czuwają. Ja patrzę z boku i cieszę się, że fascynacja sprzed 40 lat przyniosła taki efekt.
– Co Pana najbardziej zaskoczyło w prowadzeniu firmy?
Podczas jednego wyjazdu z zarządcami nieruchomości rozmawialiśmy o urlopach. Odpowiedziałem: „Mam swoją firmę, więc mam urlop, kiedy chcę”, a ktoś przy stoliku dopowiedział: „Czyli nigdy”. Po zastanowieniu się zaskoczyło mnie wtedy, że brakuje mi oddzielenia życia zawodowego od prywatnego – zapewne tak jak u wielu przedsiębiorców. Pierwszy poważny urlop wziąłem na 5 tygodni i pojechałem w podróż życia. Wróciłem, a firma… dalej działała. Zrozumiałem wtedy, że dystans jest równie ważny jak zaangażowanie.
Drugie zaskoczenie: jak łatwo udało się stworzyć oprogramowanie, pozyskać pierwszych pracowników i zbudować ofertę – to wszystko po prostu działało. Oczywiście pojawiały się wyzwania, ale praca dawała ogromną frajdę, odkrywaną cały czas.
– A dziś? Mieszczanin to firma rodzinna, czy przy niedzielnym obiedzie zdarzają się rozmowy o pracy?
Mamy liczne rodziny i nie ma potrzeby ani czasu na omawianie spraw firmy przy stole. W pracy spotykamy się prawie codziennie, więc zwykle biznes pozostaje w biurze.
– Czyli ten słynny obecnie “work-life balance” się polepszył?
Tak. Im częściej spotykamy się na forum rodzinnym, tym łatwiej zachować równowagę i przypomnieć sobie, że nie trzeba cały czas pędzić.
– Dziękuję za rozmowę!